|
Góry
Świętokrzyskie 2007
07.06 - 10.06.2007
Dzień 1-szy
Wyruszyliśmy
koło południa, co niestety sprawiło, że w Belsku natrafiliśmy na procesję
i musieliśmy czekać na odblokowanie drogi. Następnie w Mogielnicy też
trafiliśmy na procesję i to niestety dopiero co ruszającą spod kościoła.
Zapowiadało się długie czekanie, więc postanowiliśmy objechać procesję
przez Otalążkę. Trochę nam nie wyszło, Andrzej pobłądził a ja jako pilot
nawet nie zainteresowałam się którędy jedziemy, bo Andrzej twierdził, że
zna te tereny. Jakoś w końcu udało się wrócić do trasy, a na poprawę
nastroju zatrzymaliśmy się na ogromne lody w Nowym Mieście. Pierwszy
planowy postój wypadł w Drzewicy. Zamek w centrum miasta, trochę
zarośnięty ale w sumie przyjemny, nie wspominając juz o tym, że na
zdjęciach wyszedł jeszcze lepiej niż w naturze. Drugim punktem na naszej
trasie były Modliszewice. Tutaj ruiny znajdują się na ogrodzonym
terenie
należącym do Wojewódzkiego Ośrodka Postępu Rolniczego.
Dzwonienie dzwonkiem przy furtce nie dało rezultatów, więc
otworzyliśmy sobie bramę i weszliśmy na teren. Po oglądnięciu zameczku i
pływającego po fosie "Kaczego Dworu" ruszyliśmy w kierunku Sielpi z
zamiarem posilenia się i kąpieli w jeziorze, gdyż upał dawał się mocno we
znaki. Jednak na miejscu dzikie tłumy ludzi i brak jakiegokolwiek wolnego
miejsca do zaparkowania skutecznie nas zniechęcił. Pojechaliśmy więc dalej
zatrzymując się kolejno w Samsonowie - obejrzeć ruiny wielkiego pieca
hutniczego oraz przy wiekowym dębie Bartku. W Świętej Katarzynie
posililiśmy się w zajeździe Baba Jaga i ruszyliśmy na miejsce naszego
noclegu w Paprocicach, gdzie dotarliśmy dość wcześnie jak na nasze
możliwości bo ok. 19-tej. Kwatera nas urzekła. Sympatyczny domek dla
gości, mnóstwo kwiatów wokół, jedyny minus można dać wyłącznie za 1
łazienkę na 7 pokoi. Zamówiliśmy śniadanie na 8:30, tylko dlatego, że jak
gospodyni usłyszała, że chcemy jeść o 8-mej to się nadziwić nie mogła, że
zamierzamy tak wcześnie wstawać. Posiłki były super, śniadania urozmaicone
z dodatkowymi bułkami do zrobienia sobie kanapek na drogę a obiady pyszne
i tak obfite, że potem ciężko było wstać od stołu.
Dzień 2-gi
Po sutym śniadanku wyruszyliśmy na Święty Krzyż. Zmarudziliśmy jeszcze
trochę przy pamiątkach ale w końcu weszliśmy na szlak i pokonaliśmy go w
50 minut (drogowskazy wskazywały czas wejścia na 1,30 h). Po chwili
odpoczynku weszliśmy do kościoła, gdzie trafiliśmy akurat na prezentację
relikwiarza i opowieść księdza o historii. Zeszliśmy do krypty i
obejrzeliśmy wystawę misyjną. Potem oczywiście należało odwiedzić Muzeum
Świętokrzyskiego Parku Narodowego, co uczyniliśmy, ale wyszliśmy nieco
zdegustowani. Tabliczki z podpisami przy minerałach poprzewracane, przy
zwierzętach brak oznaczeń, wystawa owadów wyglądała jakby ktoś zabrał 2/3
gablot i tylko ślady mocowań na ścianach zostały a te gabloty co się
ostały, były tak umieszczone, że aby obejrzeć połowę z nich należy
uklęknąć i poruszać się na kolanach. Generalnie rozczarowanie wielkie.
Zajrzeliśmy jeszcze tylko do cel więziennych w podziemiu i przeszliśmy się
na taras widokowy na gołoborze i wały kultu pogańskiego. Dawno, dawno
temu, kiedy byłam tu jako dziecko, żadnych tarasów nie było i szczerze
mówiąc bardziej mi się to podobało. No, ale ... trzeba chronić przed
zdeptaniem wszystkiego przez turystów, niech będzie, tylko mogłoby to
trochę ładniej wyglądać. W drodze powrotnej odbiliśmy jeszcze do miejsca
pamięci narodowej w postaci pomnika 600 pomordowanych jeńców rosyjskich.
Po zejściu pojechaliśmy do Bodzentyna. Andrzej po drodze nie chciał
słuchać pilota i chwilę kręciliśmy się w kółko po Nowej Słupi. W
Bodzentynie obejrzeliśmy ruiny zamku i wyjeżdżając znów błądziliśmy bo
Andrzej tego dnia uparł się nie wierzyć pilotowi w mojej osobie, choć
jeździmy juz razem kilka lat i poza kilkoma drobnymi wpadkami to z mapą w
reku prowadzę go zwykle jak po sznurku w każde najbardziej nawet dzikie
miejsce. No cóż, każdemu się należy dzień zwątpienia :-). W Świętej
Katarzynie znów pobuszowaliśmy wśród pamiątek i dopiero po tym ruszyliśmy
na Łysicę. Na szczycie zrobiliśmy sobie dłuższy postój, żeby przypadkiem
nie dogonić na zejściu podchmielonego towarzystwa, z którym byliśmy
zmuszeni spędzić pierwsze minuty pobytu na górze. Na dole poszliśmy na
lody i zaniepokojeni godziną ruszyliśmy galopkiem (ile pary w silniku) na
kwaterę, żeby nie spóźnić się na obiad. Wpadliśmy 2 minuty po czasie - to
chyba sukces jak na nas.
Dzień 3-ci
Śniadanku zjedliśmy o 8-mej, tym razem nasza gospodyni uwierzyła, że
wstaniemy. O 9-tej juz siedzieliśmy w autku i jechaliśmy do Opatowa, gdzie
obejrzeliśmy kapiącą złotem kolegiatę i przeszliśmy się trasą podziemną.
Przewodnik nas rozczarował, jego opowieść była jedna wielka podróżą w
czasie i przestrzeni i to we wszystkich kierunkach na raz. Skakał między
wiekami tak, że nawet komuś zorientowanemu w temacie ciężko by było się
zorientować w kolejności dziejów, laik natomiast odnosił wrażenie, że
podmiejskie piwnice powstały przed czasami Mieszka I. Po wydostaniu się na
powierzchnię spróbowaliśmy zakupić mapy szlaku rowerowego architektury
obronnej, na który regularnie się natykaliśmy w okolicy, albo jakiś
przewodnik po mniej znanych obiektach ale opryskliwa baba w punkcie
informacji turystycznej burczała, że nic takiego niema, niczego nie
pozwoliła wziąć w rękę i obejrzeć a na pytania o Konary i Międzygórz
wysyłała nas do Ujazdu, Szydłowa i Kurozwęk,
wydziwiając, jak w ogóle można pytać o jakiś kawałek nieznanych
zarośniętych ruin. Po raz kolejny postanowiliśmy nigdy więcej nie
korzystać z takiego przybytku jak Informacja Turystyczna, bo jak widać
jesteśmy wyjątkowo niewygodnymi turystami, bo nie chcemy zwiedzać
wyłącznie tego co wszyscy znają. Pojechaliśmy więc sobie dalej. Tudorów
znaleźliśmy bez wielkich kłopotów. Ruiny znajdują się na terenie prywatnym
ale jak się zapyta właścicieli to pozwalają wejść. Gorzej nam poszło z
Międzygórzem. Bez porządnej mapy nie ma szans trafić a i z mapą niełatwo
bo brak jakichkolwiek oznaczeń na drogach. Nawet nazw miejscowości przez
które się przejeżdża. W końcu jednak trafiliśmy, obiekt widoczny jest z
drogi ale znalezienie dojścia też może nastręczyć trochę kłopotu. Ruiny są
niemiłosiernie zarośnięte i chodząc po nich trzeba uważać, żeby nie runąć
w dół. Do Ossolina trafiliśmy łatwiej choć i tu brak jakichkolwiek
drogowskazów czy tablic. Z zamku zachował się jedynie fragment kamiennego
mostu nad drogą, długo więc tu nie zabawiliśmy. Okolice Konar były
zdecydowanie przyjaźniejsze jeśli chodzi o oznakowanie. Na miejsce
trafiliśmy bez trudu, gorzej z samymi ruinami. Tablica szlaku rowerowego
umieszczona obok domu obwieszcza, że to tu, ale to nie tak zupełnie. Do
niewielkich podstałości możną dotrzeć jedynie pieszo skrajem pola przez
chaszcze do kępy drzew. Polecamy wyłącznie zapaleńcom, zwłaszcza, że
jedyne pozostałości to zarośnięte ledwo widoczne sklepienia piwnic.
Kolejne ruiny czekały na nas w Rytwianach. Trochę szukaliśmy na miejscu
ale udało się. Ruinki nie są szczególnie atrakcyjne ale ktoś nawet zadbał
o wykoszenie ścieżki doprowadzającej i okrążającej stojący fragment muru.
Po tych wszystkich ruinach przyszła pora na jeden z bardziej znanych
obiektów. Kurozwęki to pięknie odrestaurowany zamek i zagospodarowane z
głową otoczenie - pomyślane jako miejsce dla całej rodziny. Można tu coś
zjeść, napić się, jest plac zabaw dla dzieci i mini zoo. Wnętrza niestety
nie było dane nam obejrzeć bo właśnie zaczynało się wesele. Na zakończenie
dnia odwiedziliśmy Szydłów. Przeszliśmy pod Brama Karkowską i ruszyliśmy
do zamku. Choć nie szczególnie atrakcyjny zaskoczył nas muzeum czynnym do
20-tej! Trochę zmęczeni ruszyliśmy na kwaterę aby zdążyć na obiadek.
Wieczór spędziliśmy przy piwku i grillu zaproszeni przez sympatyczne
studenckie towarzystwo.
Dzień 4-ty
Dzień zaczęliśmy oczywiście od pysznego śniadanka. Potem ucięliśmy sobie
pogawędkę z naszą gospodynią, pożegnaliśmy się i koło 10-tej wyruszyliśmy
w drogę. Oczywiście nie prosto do domu. Wręcz początkowo oddalając się
jeszcze od niego. Zaczęliśmy od Rembowa. Trafić w pobliże nie było trudno
bo ktoś postawił na obu krańcach wsi drewniane drogowskazy. Dalej już
trochę gorzej. Zostawiliśmy samochód i poszliśmy za kolejnym drogowskazem.
Po przekroczeniu rzeczki chwilę błądziliśmy ale w końcu udało się znaleźć
właściwą ścieżkę pod górę. Ruiny położone są w lesie i widać je dopiero
kiedy się na nie wejdzie. Nie udało nam się zrobić przyzwoitych zdjęć gdyż
tak się zachmurzyło, że pod drzewami było prawie ciemno. W dodatku kiedy
zaczęliśmy wracać do samochodu z nieba spadła ściana wody. Pokonując
dzielące nas od samochodu 200 metrów zostaliśmy przemoczeni na wylot z
bielizną włącznie. Zanim wsiedliśmy do samochodu sięgnęliśmy z bagażnika
ręczniki i suche ubranie a następnie gimnastykując się w drzwiach
samochodu zrzucaliśmy z siebie mokre ciuchy i zwijaliśmy się w ręczniki,
żeby nie zamoczyć wszystkiego. Andrzej odpalił samochód i włączył
ogrzewanie na maxa. Trochę osuszeni ubraliśmy suche ciuchy i pojechaliśmy
do Jaskini Zbójeckiej. Nagła ulewa trochę rozmyła drogę i podejście do
jaskini. Ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe wdrapaliśmy się po mokrej
śliskiej trawie i weszliśmy do jaskini. Dostępna część jest mała, ponoć
dalej są jakieś uskoki itd., jednak trzeba mieć zwinność jaszczurki albo
mieć ciało dziecka aby przedostać się dalej. Mimo iż, spędziliśmy tam
zaledwie kilka minut, kiedy wyszliśmy na zewnątrz już nie padało.
Pojechaliśmy do Nowej Słupi, gdzie zwiedziliśmy Muzeum Hutnictwa
Starożytnego, które opuściliśmy za pierwszym razem. Następnie udaliśmy się
do Krzemionek Opatowskich. Trasa podziemna jest ciekawa, ale zwiedzanie
fatalnie zorganizowane. Zabraniają wnosić latarki, kiedy korytarze są tak
wąskie, że idzie się w większości gęsiego, przewodnika na przodzie nie
słychać i niewiele widać przy minimalnym oświetleniu jakie jest tam
zainstalowane. Na szczęście kilkoro zwiedzających nie zastosowało się do
zakazu. Następny przystanek zrobiliśmy w parku jurajskim Bałtowie. Z uwagi
na kurczący się czas obejrzeliśmy tylko dinozaury i zjedliśmy co nieco,
skorzystanie z innych atrakcji w postaci m.in. mini safari zostawiając na
inną okazję. Ostatnim przystankiem był Solec nad Wisłą. Ruiny zamku
widoczne są z ulicy, ale nie udało nam się dowiedzieć czy da się tam jakoś
dostać do środka. Z nadzieją szybkiego dotarci do domu ruszyliśmy w drogę.
Niestety za Iłżą, gdzie zatrzymaliśmy się na lody, władowaliśmy się w
korek a dokładniej w stojącą przez ponad godzinę, z powodów
nieokreślonych, kolumnę samochodów. Przez 1,5 godziny przeturlaliśmy się 5
km, co jednak pozwoliło nam się urwać w jakąś mocno boczną drogę. Klucząc
bocznymi dróżkami dotarliśmy do Białobrzegów. Dalej było trochę lepiej:
trochę więcej jechaliśmy niż staliśmy. Od Grójca z kolei były roboty
drogowe i wyłączony 1 pas ruchu. Dotarliśmy do domu w środku nocy, w
międzyczasie odwołując kolację u rodziców. Zapraszamy do
galerii. UWAGA! Bardzo
prosimy o niewykorzystywanie zdjęć bez zgody autorów!!!
|
|