Trochę szalony wypad na Ukrainę 
- sierpień 2005

Tegoroczne plany wakacyjne rodziły się w bólach. Raz niezbyt bogate fundusze (norma w ostatnich latach), dwa niemal do ostatniej chwili niepewny termin urlopu.
Pomysłu nie było więc żadnego konkretnego. Jedyne co chodziło nam po głowie tanie i proste to albo w gościnę do Gdyni albo do Lubaczowa na parę dni a reszta: namiot i zobaczyć coś po drodze. Tylko pytanie co, skoro pracowaliśmy oboje do późna i nawet nie było czasu aby przejrzeć jakieś materiały co warto obejrzeć na którejś z tych tras.

Nieśmiało zaczął się jednak przebijać Lubaczów i Andrzej zasugerował zobaczyć coś na Roztoczu. Jakieś 2-3 dni przed wyjazdem podsunęłam trochę inny scenariusz: przez Roztocze  (2-3 dni) do Lubaczowa (2-3 dni) i na Ukrainę (na ile starczy kasy, tyle będziemy).

Roztocze

Roztocze jednak nie było dla nas zbyt gościnne. Wieczorem 1-go dnia zlokalizowaliśmy ruinki w Zawieprzycach i postanowiliśmy się tam rozbić. Nie dane nam jednak było się wyspać. Około 23-ciej nadciągnęła burza z koszmarną ulewą, która bez przerwy trwała do ok. 6-tej nad ranem. Na szczęście, nasi protoplaści mieli zwyczaj wznosić zamki na wzniesieniach a mój leciwy już namiocik jest jednak dobrze zakonserwowany. Dzięki temu przetrwaliśmy tą noc suchusieńko. Rano spakowaliśmy ociekający wodą namiot, kombinując nieźle ze składaniem sypialni w deszczu tak aby pozostała sucha, napstrykaliśmy trochę fotek, pozwalając się zupełnie przemoczyć niesłabnącemu deszczowi i ruszyliśmy dalej z nadzieją na słońce.
Jednak nadzieje okazały się płonne, deszcz padał cały dzień. A cała okolica okazała się podtopiona.
Perspektywa rozkładania mokrego namiotu w czasie lejącego deszczu zdecydowanie nam się nie uśmiechała. Ograniczyliśmy więc nasze plany pobytu na roztoczu do szybkiego przejazdu przez Stołpie, Krupe, Krasnystaw i Orłów Murowany, a następnie ruszyliśmy wysuszyć się w Lubaczowie.

Lubaczów

Tu jak zwykle zostaliśmy serdecznie przyjęci przez przyjaciół. Posiedzieliśmy im "na głowie" trzy dni czekając na lepszą pogodę i rozkoszując się ciepłą, dosłownie i w przenośni, atmosferą. Uprzedzeni o różnych ciekawych zajściach na granicy skoczyliśmy kontrolnie na drugą stronę w ich towarzystwie, zobaczyć jak to wygląda w praktyce. W między czasie okazało się, że nasze autko ma jakieś zwarcie i trzeba było go podreperować.
Po 3 dniach nieco zdegustowani byle jaką pogodą postanowiliśmy jednak mimo wszystko jechać na Ukrainę.

Ukraina

Dzień 1-szy:
Ruszyliśmy popołudniu. Granicę przekroczyliśmy stosunkowo sprawnie mimo niesamowitej kolejki. Trochę problemu sprawiło nam zakupienie PL-ki, ale udało. W najbliższym sklepie zamieniliśmy dolary na hrywny i w ulewnym deszczu ruszyliśmy prosto na Lwów, a dokładnie do Brzuchowic pod samiutkim Lwowem. Początkowo nie najlepiej radziłam sobie z drogowskazami pisanymi cyrylicą, ale pod koniec dnia szło mi już nieźle (tradycyjnie pełniłam rolę pilota). Trochę problemów sprawiło nam pierwsze zamawianie posiłku w barze, ale mimo to zjedliśmy smaczny posiłek. Jedynie kawa mnie powaliła. Była niemiłosiernie słodka i mocna, a ja absolutnie nie słodzę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zatankowaliśmy i znając już ceny benzyny odliczyliśmy kasę na tankowanie powrotne, chowając ją głęboko a skromną resztę zostawiliśmy na codzienne wydatki.
W Brzuchowicach oczywiście nie natrafiliśmy na rekomendowany nam nocleg gdzieś przy kościele ale za to znaleźliśmy niedrogi miły hotelik Akwarius. Od razu umówiliśmy się, że rano zdajemy pokój ale zostawimy do wieczora autko na ich parkingu.


Dzień 2-gi:
Rano wsiedliśmy do busika nr 13 i pojechaliśmy do Lwowa. Tu przywitała nas piękna słoneczna pogoda, ale okrzyczana perełka architektury zrobiła na nas dość dziwne wrażenie. Owszem, niesamowite budowle kościołów, cerkwi i innych zabytków. Tylko niestety wiele z nich wymaga solidnych renowacji. Nieliczne super utrzymane, inne w rusztowaniach i żywego ducha na placu budowy. Reszta miasta straszy. Ulice przypominają złomowisko w ruchu. Tramwaje poza tym, że ozdobione jak u nas reklamami przywołują obraz powojennej Warszawy, wyglądają jakby ktoś je młotkiem wyklepał po stłuczce.
Z braku  własnego środka transportu i ograniczonego czasu zwiedzanie musieliśmy zawęzić do okolic centrum. Skupiliśmy się raczej na zwiedzaniu zewnętrznym, licząc na to, że jeszcze tam kiedyś wrócimy i pooglądamy sobie wnętrza.
Wczesnym wieczorem wróciliśmy do Brzuchowic i ku swemu zdumieniu zobaczyliśmy ogromne kałuże, lało tu przez cały dzień, a to zaledwie 5 km od Lwowa. Posililiśmy się w hotelu i ruszyliśmy w drogę do Oleska. Trochę pobłądziliśmy przy wyjeździe z Lwowa ale szybko wróciliśmy na właściwą drogę.
Okolice Lwowa też nie robią najlepszego wrażenia. Zewsząd wygląda bieda. Rzadko porozrzucane małe mieścinki nie cieszą oka swoim urokiem. Wręcz przeciwnie. Drogi fatalne a kierowcy nieprzewidywalni. Z zaobserwowanych obrazków wynika, że każdy jeździ jak mu się podoba, np. wyprzedzanie lewym poboczem w czasie kiedy jedzie coś z przeciwka. Jedyną obowiązującą reguła jest chyba zwalnianie w miasteczkach. Bynajmniej nie z powodu ograniczeń, ale na stan dróg i ruch środkiem ulicy wszystkiego co posiada jakiekolwiek nogi, koła itp.
Dojeżdżając do Oleska zlokalizowaliśmy zamek i zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. Niestety zupełnie nie było gdzie rozbić namiotu. Spodobało nam się jedynie boisko (łąka z dwoma bramkami) ale zupełnie nie było jak tam wjechać samochodem, ani nawet gdzie go zostawić obok. W końcu już o zmroku znaleźliśmy względnie równy kawałek terenu koło trasy przy wylocie z miasta.

Dzień 3-ci:
Po sutym śniadanku podjechaliśmy na zamek. Tu zakupiliśmy glejty Chmielnickiego z pięknie i  bezbłędnie wypisanymi naszymi nazwiskami. Zwiedziliśmy zamek i po spacerze w ogrodzie wprawiliśmy w solidne zaniepokojenie pana w stroju szlacheckim "O rety! Państwo pewno z tej wycieczki a autokar już odjechał. Ale będzie dym!". Uśmieliśmy się co niemiara. Uspokoiliśmy pana, że my to tak "luzem" sobie podróżujemy i ruszyliśmy dalej. W Podhorcach dogoniliśmy polską wycieczkę, z którą, jak się okazało, mieliśmy się jeszcze kilkakrotnie po drodze spotkać.
Pałac zastaliśmy w remoncie, o którym czytaliśmy już 2 lata temu przygotowując się do niedoszłej wyprawy rowerowej. Przepiękna bryła budynku tylko z daleka wygląda nieźle. Z bliska jest dużo gorzej. Pałac jest w ruinie. Wnętrze niedostępne, ponoć trwają prace remontowe i nawet są jacyś pracusie na miejscu.
Kolejny przystanek to Złoczów. Tu jest dozo lepiej. Odrestaurowany Pawilon Chiński, w trakcie restauracji budynek zamku, wnętrze już udostępnione, remontowana brama i rekonstruowane bastiony.
Dalej Zbaraż. Tu podobnie: zamek odrestaurowany, wnętrza udostępnione, odbudowane mury, trwają prace przy odbudowie bastionów i renowacja budynku bramnego. W środku ciekawa ekspozycja. Mimo, iż brama i jej okolica stanowiły jeden wielki plac budowy wejście do środka okazało się możliwe, choć trzeba było pokonać kilka metrów koszmarnego błociska aby dotrzeć do bocznych drzwi.
W miarę jak zaczęliśmy kierować się bardziej na południe krajobraz, ten szeroko rozumiany, zaczął się trochę zmieniać. Okolica stała się przyjemniejsza dla oka, zarówno otaczające drogę przestrzenie jak i miasteczka. Samochody coraz mniej przypominały poruszające się złomowisko, choć i tak nadal królowały stare ciężarówki, miasteczka wyglądały też trochę lepiej, choć właściwie trudno powiedzieć czym się różniły. Może płoty były prostsze, farba na nich była świeższa, domki troszkę ładniejsze. I tak ogólnie jakoś przyjemniej się zrobiło.
Wieczorem dotarliśmy do Skały Podolskiej i tu postanowiliśmy rozbić się przy ruinach. Miejsce było idealne, choć podobnie jak u nas, młodzież urządzała tu sobie imprezki wieczorem. Jedno towarzystwo mało uciążliwe zakończyło zabawę w miarę wcześnie, jednak pozostało jeszcze drugie w ciężarówce. O tyle przykre, że na pełny regulator słuchali muzyki, ukraińskiej oczywiście. W pewnym momencie przyszło nam do głowy, że albo robią to złośliwie albo czekają, że pójdziemy spać, albo zupełnie nie zwracają na nas uwagi. Daliśmy za wygraną i w końcu zgasiliśmy lampę i spróbowaliśmy się przespać mimo wszystko. Ku naszemu zdziwieniu prawie natychmiast wyłączyli radio i odjechali.

Dzień 4-ty:
Obudził nas deszcz, a właściwie ulewa. Za połami namiotu z nieba płynęła ściana wody, zmieniało się tylko natężenie od deszczu do ulewy i z powrotem. Wieczorem byliśmy zbyt późno aby porobić jakieś zdjęcia a teraz lało. Zjedliśmy śniadanko, niebo nie przejaśniało nawet na chwilę, ale deszcz ustał. Niestety na moment tylko. Zanim wyciągnęliśmy aparaty zaczęło lać ponownie. W trakcie fotografowania przemokliśmy do suchej nitki. Nie było na co czekać, więc namiot składaliśmy opatentowanym już na Roztoczu sposobem, gimnastykując się pod tropikiem aby złożyć suchą sypialnię. Jednak w powietrzu była taka wilgoć, że suchość ta była raczej względna. Z tropiku lała się woda, więc natychmiast mieliśmy kałużę w aucie za przednim siedzeniem. Aparaty zaparowały, wiec rozłożyliśmy je jak najbliżej wylotów powietrza, żeby wyschły. I ruszyliśmy do Kamieńca Podolskiego.
Tu, mimo, iż zaczęliśmy przyzwyczajać się już do tamtejszego stanu dróg, dziury i doły przez jakie wjeżdżaliśmy do miasta zasiały w nas zwątpienie czy jesteśmy we właściwym miejscu. Jednak byliśmy i ... była to faktycznie główna droga dojazdowa (nawet przejazdowa). Modląc się o to by nie zgubić podwozia podjechaliśmy do zamku. Deszcz zacinał nadal, więc wygrzebaliśmy peleryny przeciwdeszczowe i ruszyliśmy najpierw obejrzeć ruiny twierdzy. Ponownie "przemoczyliśmy" aparaty, ale mania fotograficzna zwyciężyła. Dopadły nas tu dzieci, na oko 8-12 lat, sądząc po mowie jakaś miejscowa polonia. Domagały się od nas pieniędzy w sposób szokujący. One po prostu żądały aby dać im pieniądze albo przynajmniej iść i kupić im coś! Naszej odmowy i napomknięć, że nie mamy pieniędzy absolutnie nie przyjmowały do wiadomości. Według nich skoro jesteśmy turystami z Polski to MAMY pieniądze, jesteśmy BOGACI i MAMY im dać kasę i już. Kiedy sięgaliśmy po coś do samochodu (chyba zmienialiśmy film w aparacie) po prostu właziły niemal do środka, wyciągały łapy aby pogrzebać w bagażniku. Kiedy zamknęliśmy samochód i ruszyliśmy fotografować dalej dzieciaki zaczęły wyżywać się na naszym samochodzie, mało nie urwali tylnej wycieraczki. Nie zostało nam nic innego jak objechać miasto i dostać się do zamku od strony mostu. Zostawienie tu samochodu było zbyt ryzykowne.
Dojazd z drugiej strony nie okazała się lepszy od pierwszego. Ponieważ nie chcieliśmy pchać się do miasta, zjechaliśmy na dół w kierunku małego mostku. Tu droga była nie tylko fatalna ale i karkołomna. Dotarliśmy jednak na miejsce. Wdrapaliśmy się po schodkach na most główny i poszliśmy zwiedzić zamek. Bryła z zewnątrz robi wrażenie, jednak w środku zdecydowanie go popsuli. Dobudowane budynki bardziej przypominają zabudowania popegeerowkie aniżeli zamkowe. Jedynie mury są murami jak były. Tu nie udało im się nic popsuć, bo i trudno by było. Za to zapaszek na dziedzińcu zwala z nóg. Kojarzy się tylko z jednym - publiczną zaniedbaną toaletą. Jednak ku naszej ogromnej uldze przestało wreszcie padać.
Zjedliśmy w samochodzie przygotowane rano kanapki i ruszyliśmy dalej, do Chocimia. Andrzej twierdził, że to tak wielkie mury, że z daleka go zobaczymy. Nie zobaczyliśmy. Dobrze, że wyjątkowo była tabliczka kierująca do zamku, jedna z dwóch jakie widzieliśmy, druga była w Olesku i więcej na takie "dziwo" jak drogowskaz do zabytku nie natrafiliśmy. W każdym razie dojechaliśmy na miejsce a zamku ani śladu. Zabuliliśmy za wjazd, zaparkowaliśmy autko i ruszyliśmy ku zabudowaniom twierdzy. Zamku ani śladu. W dole rzeka. Przechodzimy przez bramę twierdzy a za nią pustka jak okiem sięgnąć i tylko mała cerkiew trochę niżej na prawo i ścieżka przed siebie schodząca powoli w dół. Pomaszerowaliśmy więc ścieżką i po kilkunastu metrach zaczął się powoli, po kawałku ukazywać potężny choć niewielki zamek. Muszę przyznać, że mnie zauroczył. Jak większość obiektów jest w trakcie restauracji. Jednak póki co niczego w nim nie popsuto. Jest bajeczny. No i mogliśmy go podziwiać w pełnym słońcu, które wreszcie pojawiło się na niebie.
Z Chocimia pojechaliśmy do Okopów św. Trójcy i tam postanowiliśmy rozbić się wcześniej na noc aby korzystając z upalnego słońca wysuszyć namiot i wszystko inne co mieliśmy przemoczone. Pstryknęliśmy fotki bram i zaczęliśmy rozbijać się koło jednej z nich. Wracająca do domu staruszka z kozą widząc co robimy zaproponowała nam gościnę u siebie: "Co wy tu tak pod ta pałatką, na tym polu tak się będzieta męczyć!, u mnie miejsca dość, ja sama mieszkam, tu niedaleczko." Podziękowaliśmy grzecznie, bo łóżeczkiem byśmy nie pogardzili, ale widzieliśmy jak wyglądają u nich podwórka, miejsce na rozłożenie namiotu do suszenia ciężko byłoby znaleźć. Za to skorzystaliśmy z okazji i poprosiliśmy o wodę pitną. Jako, że ścieżka obok nas okazała się dość uczęszczana mieliśmy okazję uciąć sobie jeszcze kilka miłych pogawędek. Większość starszych ludzi jak się okazuje to Polacy. Ich dzieci i wnuki w wielu wypadkach mieszkają w Polsce a oni zostali. Tak więc wieczór mieliśmy przyjemny a piękne słońce szybko uporało się z naszymi przemoczonymi rzeczami i mogliśmy iść spać w suchusieńkim namiociku.

Dzień 5-ty:
Zaczął się wyjątkowo ciekawie. Wstaliśmy wcale nie późno, paradowaliśmy sobie tak nie do końca kompletnie ubrani, zbieraliśmy powoli do przygotowania śniadania, a tu pod Bramę Lwowską zajeżdża autokar. Oburzenie Andrzeja wyraziło się słowami: "No nie mieli już gdzie się na siusiu zatrzymać???!!!". No widać nie mieli, bo jak się okazało, nie na siusiu tu stanęli tylko Bramę Lwowską oglądać i po szybkim spojrzeniu na nią skierowali się w naszym kierunku... do punktu widokowego na Zbrucz sąsiadującego z naszym obozowiskiem. Biegiem wciągnęliśmy na siebie jakiś spodenki, bo paradowaliśmy tylko w koszulkach i majteczkach, w końcu gości mamy :-), no nie? W między czasie zajechał drugi autokar a pierwsi goście mijali właśnie nasze obozowisko i poczuli się w obowiązku pogadać z rodakami spotkanymi na takim odludziu. Po chwili dodarł do nas okrzyk ukraińskiego przewodnika "No tak, Polacy! Tylko Polacy potrafią się tak zabunkrować!". Przewodnika postanowiliśmy wykorzystać i zasięgnąć języka jak znaleźć ruiny w Żwańcu. Był to strzał w 10-tkę. Bez jego informacji pewnie długo byśmy potem błądzili. Generalnie widać jednak było, że nasza obecność w tym miejscu z namiotem i tylko we dwójkę wzbudziła w rodakach z wycieczki dużą sensację. Ale na pytania czy nie boimy się tak podróżować odpowiadaliśmy, że w końcu w polskim obozie jesteśmy (jest to miejsce obozowania wojsk polskich przed bitwą pod Chocimiem). W międzyczasie zdołaliśmy zjeść śniadanie, zamienić kilka słów z co drugim wycieczkowiczem, spakować się i ruszyć w dalszą drogę. Dzięki wskazówkom przewodnika ruiny w Żwańcu odnaleźliśmy bez trudu. Po tym co ujrzeliśmy, nie dziwiło nas czemu nie pokazują tego wycieczkom. Ruinka znajduje się w polu, z którego okoliczni mieszkańcy zrobili sobie wysypisko śmieci. Za to koło pozostałości poterny jest piękny widok na zakole Żwańczyka. Dalej ruszyliśmy do Buczacza. Tu odnalezienie ruin nie było wcale proste choć są niemal w centrum miasta. Miejsce jest malownicze i idealne na nocleg, pod warunkiem, że byłoby jak dojechać tam autkiem. Niestety autko trzeba zostawić albo w rynku i wdrapać się ścieżką na górę. albo powyżej na makabrycznej drodze możliwej do pokonania normalnym samochodem jedynie w połowie. W ryneczku natomiast znajduje się piękny ratusz z XVIII w.
W dalszej drodze zatrzymaliśmy się w Podhajcach przy strasznie zrujnowanym kościele romańsko-renesansowym. Tu uciął sobie ze mną pogawędkę kolejny miejscowy Polak i opowiedział mi historię całej swojej rodziny.
Kolejny przystanek - Brzeżany. Ruina w fatalnym stanie położona w parku. Wbrew pozorom i łańcuchowi na bramie za opłatą (na remont) można nawet wejść za mury. Jednak po zabytku klasy zero jakim było sklepienie zamkowej kaplicy nie ma już śladu. Zawaliło się.
Ruszyliśmy więc dalej do Pomorzan. Taką drogą i przez taką okolicę jaszcze nie jechaliśmy. Choć nie była to niteczka na mapie tylko żółta kreska, czuliśmy się jak na bezdrożu. Odludzie niesamowite, drogi prawie nie ma, a same Pomorzany to absolutna dziura jaką trudno gdziekolwiek znaleźć, wyglądająca na kompletnie odciętą od świata. Tutejszy zamek popada w ruinę. Po walących się schodach niepewnie weszliśmy do środka aby stwierdzić, że nie wygląda to ani odrobinę lepiej niż na zewnątrz. Widok smutny, zwłaszcza, że wszystko świadczy o tym, że za czasów ZSRR pałac musiał być jeszcze użytkowany.
Miejsce było tak ponure, że mimo, iż był późny wieczór postanowiliśmy gdzieś dalej poszukać miejsca na nocleg. No cóż, zbliżaliśmy się znów powoli do Lwowa i wokół było już to widać. Na nocleg zatrzymaliśmy się na łące przy sklepie. Tu "uczynni" panowie proponowali nam "ochronę", bo oni są ochroną budowanego nowego sklepu, choć jednocześnie zapewniali, że jest tu bezpiecznie. Namowom, byśmy wstawili samochód na podwórko jednego z nich "tu niedaleko" z trudem się oparliśmy. W czasie rozbijania namiotu musieliśmy uważnie pilnować zarówno "panów ochroniarzy", jak i chmary dzieciaków, gdyż całe to towarzystwo mało nie wlazło nam do bagażnika sprawdzić co mamy. Panowie natarczywie dopytywali, czy na pewno nie mamy "Wyborowej". Niestety musieliśmy tam zostać, raz, że wieczór był już późny a dwa, miejsca do rozbicia się szukaliśmy dość długo. Okolica było wyjątkowo nieprzyjazna terenowo.

Dzień 6-ty:
Rano nasi "ochroniarze" chyba spali jeszcze mocnym snem. Zwinęliśmy się dość szybko. Jednak "ochroniarze" okazali się czujni i zażądali "Wyborowej" albo jakiejkolwiek innej wódki mimo, iż od samego początku mówiliśmy, że nie mamy. W końcu zrezygnowani spytali o papierosy. Jako, że zbliżaliśmy się do końca wyjazdu w ten towar też już nie byłam bogata. Miałam jeszcze tylko jedną paczkę zaczętą i jedną pełną no i byliśmy już niemal bez kasy. Dałam im więc zaczętą paczkę. Na widok napisu "Marlboro" prawie zachwyt pojawił się im na twarzy. Pożegnali nas serdecznie i kazali sobie obiecać, że następnym razem przywieziemy im "Wyborową" i kilka paczek "Marlboro".
W końcu udało nam się wyrwać i ruszyliśmy do Świrza. Tu zamek wyglądał na niedostępny. Brama ogrodzenia zamknięta na głucho, zamiast furtki przyspawana w poprzek sztaba, na terenie pasły się konie. Obeszliśmy wszystko wokół. Zrobiliśmy fotki z daleka i wróciliśmy pod bramę. Tu dojrzeliśmy jakiś ludków idących od zamku w kierunku furtki. Zapytani o wstęp powiedzieli, że nie wiedzą bo oni też turyści. Niewiele myśląc też przeszliśmy na drugą stronę i ruszyliśmy do zamku. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy z bramy zamku ktoś wyszedł i okazało się, że zamek jest jak najbardziej dostępny, za opłatę "co łaska" na remont można sobie zwiedzać do bólu, i nie dość tego było to jedyne miejsce na naszej trasie gdzie informacje o zabytku wisiały w 3 językach, w tym w angielskim. Zamek jest fajny. Tak, właśnie fajny, nie piękny, nie potężny, a zwyczajnie fajny i ciekawy. Jeszcze całkiem niedawno musiał funkcjonować jako hotel. Jeszcze są numerki na drzwiach, zardzewiałe grzejniki wiszą na ścianach, w łazienkach kafelki powoli odpadają ze ścian. Szkoda, bo musiało być tu bardzo miło.
Po tym miłym zaskoczeniu pojechaliśmy znów po strasznych dziurach do Starego Sioła. Tutejsza ruina nie budzi zachwytu, choć pozostałość świadczy, że kiedyś było to ogromne. Tuż obok ruin przebiega linia kolejowa, którą przejeżdżają transporty towarowe. Cóż, trudno to nazwać dbałością o zabytek. Za to pewien nieco zawiany mieszkaniec zbulwersował się naszą wizytą w tym miejscu i zażądał zapłaty. Oczywiście w postaci wódki lub papierosów. Pozbyliśmy się go niestety brutalnymi słowami, bo na grzeczne nie reagował. Zobaczyliśmy co chcieliśmy i ruszyliśmy do Lwowa.
Tym razem wjechaliśmy do Lwowa naszym autkiem. Jazda po tym mieście to wyższa szkoła. Zachowania kierowców zupełnie dla nas nie do przewidzenia. W pewnym momencie kiedy po dwukrotnej zmianie świateł na środkowym pasie jednej z głównych ulic, na którym staliśmy nikt nie ruszył, zaniepokojona wyjrzałam co się dzieje. Co zobaczyłam? W żadnym z samochodów przed nami nie było kierowcy! Parking sobie zrobili, bo nie było gdzie stanąć. Po jeszcze kilku dziwnych ulicznych przygodach udało nam się zaparkować względnie blisko obiektów, które chcieliśmy zobaczyć a po ich obejrzeniu ruszyliśmy w stronę granicy.
Tym razem jednak przejście na drugą stronę nie było takie proste. Mimo, że nie było kolejki czekaliśmy dłużej niż w tamtą stronę. I żeby nie było zbyt różowo, celnikowi (notabene temu samemu co poprzednio) nie spodobały się numery seryjne naszego silnika. Upierał się, że numer jest za krótki (chyba się skrócił w czasie tego pobytu ;-) ). W końcu jednak udało się przejechać na drugą stronę i ruszyć do Lubaczowa, gdzie czekała na nas gorąca kolacja.

Powrót

Wykąpani, wyspani i solidnie dokarmieni przez Izę po południu ruszyliśmy do domu. Oczywiście nie prosto do domu, bo to nie byłoby u nas normalne. Najpierw zajrzeliśmy do Szczebrzeszyna. Obejrzeliśmy sobie chrząszcza i weszliśmy na wzgórze, gdzie ponoć znajdował się zamek Kazimierza Wielkiego z XIV w. I dopiero stąd wyruszyliśmy do domu.

 

 

 

Zapraszamy do galerii.

UWAGA! Bardzo prosimy o niewykorzystywanie zdjęć bez zgody autorów!!!

 

Małgorzata i Andrzej

https://www.kulesza.net.pl/