Krótka
wycieczka do przyjaciół w Gdyni
- wrzesień 2003 We
wrześniu wybraliśmy się na weekendową wycieczkę do przyjaciela
Andrzeja mieszkającego w Gdyni. Marynarza - oczywiście. I jak zwykle nie
omieszkaliśmy odwiedzić po drodze paru zamków. Byłoby ich pewnie więcej
no ale ... W dniu wyjazdu miałam
wizytę u ortopedy w Wawce. Zapakowaliśmy autko i ruszyliśmy do szpitala
(na 8:00 miałam tam być). Koło 10-tej udało się dostać do doktora,
pomacał kolanko i wysłał na RTG. Tam drakońska kolejka (ostry dyżur).
Zeszło się do 13-tej. Wracamy na przychodnię a doktora nie ma, trzeba
czekać. Po ponad godzinie doczekaliśmy się na doktora, znów pomacał
kolanko sprawiając przy tym straszny ból, nic nie powiedział tylko kazał
zapisać się na zabieg (???!!!???), wypisał jakieś astronomicznie
drogie zastrzyki dokolanowe i zostawił z dzikim bólem. Ledwie byłam w
stanie chodzić po tym badaniu. Wkuśtykałam na 3 piętro i zapisałam się
na tą nieszczęsną artroskopię. Teoretycznie
moglibyśmy już ruszać ale w planach był jeszcze zakup wykładziny i
porzucenie jej w pracy u Andrzeja do naszego powrotu. Wyruszyliśmy więc
zdrowo po 16-tej i podróż ku morzu rozpoczęliśmy od przystanku w barze
zaraz za Warszawą aby coś zjeść, bo od 7 rano nie mieliśmy nic w
ustach.
Gdzieś w połowie drogi ujrzeliśmy niesamowity zachód słońca. Niebo
miało niewiarygodne wręcz kolory. Coś takiego rzadko się trafia, wiec
oczywiście foto-stop przy drodze, ale cóż po powrocie okazało się, że
mój film jak to się brzydko mówi szlag trafił. Był kompletnie nienaświetlony!
Calutki! Na pewno nie wina aparatu bo następny wyszedł rewelacyjnie, nie
zaskoczyć też nie mógł bo aparat by nawet nie próbować pstrykać.
Przykro, ale cóż. Dotarliśmy
do Gdyni późnym wieczorem, a właściwie to już nocą. I nie wiem jaką
krzywdę należałoby zrobić władzom za nieoznaczanie ulic (a jeśli już,
to tak drobnym maczkiem, że nie ma mowy o odczytaniu z samochodu). Po różnych
miastach już jeździliśmy z planem w ręku i zwykle zajeżdżaliśmy jak
po sznurku gdzie trzeba.... no ale zwykle były widoczne tablice z nazwami
ulic. Niemniej jednak udało nam się trafić tylko raz pytając o drogę
i to kiedy byliśmy już bardzo blisko. Prawie zabłądziliśmy jednak 200
m od ich domu. Bo kto u diabła tak znakuje krzyżówkę, że wygląda
jakby nie można było skręcić tam gdzie się trzeba? Pod dom zajechaliśmy
prawie o północy i oddaliśmy się radosnym ceremoniom powitalnym i
przedstawianiu (role się odwróciły w stosunku do poprzedniej wycieczki
- tym razem to ja nie znałam gospodarzy). Weekend
minął w miłej atmosferze i niestety szybko, na zwiedzaniu Daru Pomorza,
Błyskawicy, wycieczce na plaże itd. I jeszcze jednej interesującej
wycieczce, o której wspomnieć tu nie mogę. Trzeba było ruszać do
domku. No i koniecznie jakiś zamek odwiedzić po drodze, skoro nie udało
się w tamtą stroną. Tylko, że jak zwykle trudno było wyruszyć w drogę,
no i gospodarze uparli się, że bez obiadu to w ogóle nie ma mowy o wyjeździe.
Ruszyliśmy więc oczywiście po południu prosto na Malbork (jakoś tak
nigdy po drodze mi tam nie było wcześniej). Zwiedziliśmy zamek, żałując,
że na pokaz światła i dźwięku zostać nie możemy (zaczynał się o
20-tej). Ruszyliśmy dalej. Do Radzynia Chełmińskiego dotarliśmy już o
solidnym zmroku. Ruinki obejrzałam, nawet próbowałam coś pstryknąć,
ale niestety sprzęt mój do późnowieczorowych fotek w otwartej
przestrzeni się trochę nie nadaje. Golub-Dobrzyń to już w zupełnych
ciemnościach sobie obejrzałam jak wygląda z ulicy pięknie oświetlony. Tak
więc zamkowo skromnie ale za to przemiło towarzysko spędziliśmy cztery
dni poza domem. Zajrzyj
również do miejsc aby poczytać o
odwiedzonych przez nas ciekawych miejscach oraz do galerii.
UWAGA! Bardzo
prosimy o niewykorzystywanie zdjęć bez zgody autorów!!!
|